Jak opowiedzieć o tym jednym z najważniejszych momentów w moim życiu, czy w ogóle można, czy trzeba, czy jest na to miejsce? Tekstem, zdjęciem, piosenką, w czym pomieścić te wszystkie uczucia, myśli i wspomnienia, przewalające się przeze mnie, a jednocześnie ten spokój. Czy można w ogóle czuć spokój w chaosie?
Czy zrobić to na fb, gdzie pośród wpisów o ekologicznym końcu świata i wojnach polityków, nie ma już prawie miejsca na osobiste sprawy? Czy może na Instagramie, gdzie najważniejsze są obrazki, a przecież to zupełnie za mało, na to co się wydarzyło? Może dzwonić do wszystkich bliskich mi osób, żeby odczytali to w moim głosie? Czy może w cale nie mówić, zostawić to dla siebie i rodziny?
Ja czuje, że chce, potrzebuję tego, mimo, że ostatnio czuję się bardziej odludkiem, niż duszą towarzystwa, że więcej się wyciszam i odpuszczam niż nakręcam i angażuje. Czuję, że to ważne, że to nie może przejść bez echa, jeszcze nie wiem czemu, ale czuję, że to z tego gatunku co obrazy, które maluje, czy muzyka, która się pisze, czy zdjęcia które się robi, bo jakiś transcendentny nasz kawałek domaga się, by nadać mu formę. Są takie chwile, które dotykają duszy i domagają się upamiętnienia. Dla mnie odejście taty, to właśnie taka chwila.
Jadąc do domu rodzinnego, by się z nim pożegnać przelewały się we mnie różne emocje, smutek, strach, radość, wdzięczność była tam miłość, ból i siła, mieszanka wybuchowa, piękny chaos. Od jakiegoś czasu pozwalam wszystkim emocjom, żeby we mnie były, wybrzmiały sobie kiedy tego potrzebują. Każda jedna miała tam miejsce i żadna nie dominowała. A ja mogłam sobie wybierać, która chce czuć najmocniej w danej chwili.
Radość z tego, że był, że mieliśmy czas, żeby oswoić się w tym co nadchodzi, że mogę jechać się pożegnać, smutek, że już go nie zobaczę, że odchodzi osoba, która mnie kształtowała, zawsze była, pokazała mi zapach farb, jak maleńka jest ziemia i nasze problemy widziane z nieba, nauczyła mnie się kulać po trawie i modlić, wspinać na drzewa, trzymać dłuto i wąchać drewno, pływać, jeździć na rowerze, na nartach i wypełniać pit. Ot jak każdy tata. Ale ten był mój.
Darliśmy koty, bo słuchałam „dzikiej” muzyki, nie odzywał się do mnie 2 miesiące jak zrobiłam sobie mając 16 lat pierwszy tatuaż, nie podawał czasem ręki moim długowłosym chłopakom, ale zawsze mogłam na niego liczyć. Zawsze totalnie mnie kochał, choć nie zawsze umiał to powiedzieć.
Jestem za niego ogromie wdzięczna, za to co robił dla nas, dla ludzi w około, dla świata.
Czuje spokój. Odszedł tak jak żył, z modlitwą na ustach, z najbliższymi trzymającymi go za ręce. Odszedł tam, gdzie zawsze chciał się znaleźć. Nigdy nie bał się śmierci, zawsze wiedział, że idzie do Domu.
Nie ma go tu już, ale my jesteśmy, kawałki jego istnienia, zostały jego dzieci i wnuki, własnoręcznie zbudowany dom, setki wyszkolonych pilotów, setki godzin kazań i setki ubłogosławionych jego służbą i obecnością ludzi. Zawsze się czułam dumna, że noszę nazwisko Kufel.
Chce o tym powiedzieć światu, bo warte jest odnotowania, że odszedł z niego tak niesamowity człowiek. Pastor Kościoła Zielonoświatkowego w Kętach, mąż, ojciec 8 dzieci, dyrektor Aeroklubu w Bielsku-Białej, ogrodnik, pszczelarz, miłośnik pracy w drewnie i skoków narciarskich.
Mój tata Antoni.
Lu tak mi przykro, że to już. I to co napisałaś jest takie czyste i wypełnione miłością. Tak ciągle mi bliski jest stan który zawitał do Ciebie.😢
Wszystkiego najlepszego dla Ciebie i taty 🙂 Niech jego dusza znajdzie drogę i powędruje tam gdzie trzeba, w miłości i ciszy. Cieszę się, że napisałaś ten post i mogłam przeczytać o panu Antonim. Gdziekolwiek jest, uśmiecham się teraz do niego i do Ciebie:)
Pięknie to napisałaś